Polowanie na kaczki NADIREM

Izydor  Węcławowicz

 


  Polowanie na kaczki NADIREM

Dzisiaj już niestety nie pamiętam dokładnie, który był to rok. Nie jest to specjalnie ważne, choć prawdopodobnie było to lato 1966 lub 1967-go roku.  Wnioskuję to dlatego, że byłem już osiągalny telefonicznie, czyli pracowałem w Stoczni Remontowej „Parnica”.

Byłem w tym czasie już „bosmanem” (tak się to wtedy nazywało) Nadira, czyli poza zaplanowanymi rejsami klubowymi z racji przyjętych obowiązków tzn.: jesiennego przeprowadzenia jachtu na wyspę (wtedy jeszcze podnosił się most przy Urzędzie Celnym i obracało się przęsło kolejowego/) rozklarowania, wyslipowania, ustawienia w hali, zwolnienia  jedynego wózka oraz remontu wiosennego, zwodowania i sklarowania po przeprowadzeniu na Jez. Dąbie dysponowało się jachtem, że tak można powiedzieć prywatnie prawie tak, jak dzisiejsi armatorzy swoimi jachtami.
Oczywiście na jachcie pływali weekendowo i  w tygodniu klubowi koledzy, ale tylko w uzgodnieniu z „bosmanem” jachtu.

Pewnego dnia w tygodniu zadzwonił do mnie do Stoczni  Andrzej Zamojski z zapytaniem, czy mam jakieś specjalne plany na najbliższą sobotę i niedzielę związane z pływaniem Nadirem. Ponieważ nie miałem żadnych i nikt z klubowiczów nie uzgadniał ze mną pływania w te dni, Andrzej zwrócił się z prośbą o zorganizowanie małego rejsu na Jez. Dąbie i Zalew Szczeciński w sobotę i niedzielę dla jego „dobrych znajomych” myśliwych, którzy chcą zapolować na kaczki. Będą oni będą mieli ze sobą dwa kajaki, które mam holować na łowiska. Wyraziłem zgodę, bo Nadir miał już wtedy zamontowany silnik Volwo Penta MD1 i nie obawiałem się o terminowy powrót do pracy w Stoczni na poniedziałek rano. Na dodatek Andrzej zastrzegł, że aprowizacja i kukowanie na ten czas to sprawa jego gości. Podobnie jak klarowanie jachtu po rejsie. Ja miałem tylko obsługiwać jacht pod względem żeglarskim.

Na przystani JK AZS (stanowiła ją wtedy barka) okazało się, że owymi pasażerami są dwaj Rektorzy z Pomorskiej Akademii Medycznej i Rektor z Wyższej Szkoły Rolniczej. Zamustrowanie i zaprowiantowanie przebiegło bardzo szybko i mimo tego, że w tych czasach soboty były pracujące, podnieśliśmy kotwicę i wyruszyliśmy w rejs na Zalew około 15-tej. Kajaki były na różnej długości holach zamocowanych na rufie po obydwu burtach, aby specjalnie mocno się o siebie nie obijały.

Celem naszym były Ciche Wody na Zalewie. Płynęliśmy pod żaglami przez Dąbie, Iński Nurt i dalej kanałami żeglarskimi na Zalew. Żegluga była bardzo przyjemna, bo wiatr w granicach 2 do 4 w porywach, a Panowie Rektorzy, mimo kompletnego braku wyszkolenia żeglarskiego, byli całkiem sprawną załogą. Oczywiście po wcześniejszym objaśnieniu, jak wykonać dane manewry i jakie będą z mojej strony komendy. Był to z ich strony gest dobrej woli, bowiem wielokrotnie sam pływałem Nadirem i innymi jachtami i pomoc Panów Rektorów nie była mi zbyt potrzebna i takowej nie wymagałbym od nich, gdyby sami do tego się nie garnęli.

Po osiemnastej nadszedł czas kolacji. Jeden z Panów Rektorów zabrał się za jej przyrządzanie. Poinstruowałem go jedynie, jak używać bezpiecznie kuchenki gazowej na jachcie, co przyjął z uwagą i zrozumieniem.

Kolacja była smaczna, obfita i upłynęła w miłej atmosferze jako, że na ten czas przycumowałem do estakady refulera na Odrze, więc jedliśmy wszyscy razem.  Jedyne co przy tej kolacji zwróciło mi uwagę to to, iż jeden z jej uczestników wyciągnął ze swego plecaka sztućce, talerz, kubek i nimi zaczął się posługiwać. Położyłem to na karb „profesorskich dziwactw”, które  nie są rzadkością u tego typu ludzi. Jednak po kolacji  tenże profesor  wyciągnął z plecaka małe wiaderko i po nabraniu wody do niego i wlaniu jakiegoś dodatku zaczął sam zmywać swoje statki.  Pewnie miałem całkiem dziwną minę, bo równolegle dwóch załogantów zmywało: jeden nasze w jachtowym wiadrze tzn. naczynia jachtowe, a drugi w swoim wiaderku swoje.
Wyjaśnienie tego zjawiska padło natychmiast bez mojego pytania.  Pan doktor powiedział mi, że aktualnie ma żółtaczkę i powinien leżeć na oddziale zakaźnym, ale czy ja sobie wyobrażam takiego lekarza, który położy Rektora PAM-u na oddział zakaźny wbrew jego woli. Ja z kolei mam się niczego nie obawiać, bo on tutaj na jachcie będzie używał tylko swoich rzeczy i zachowa jak najdalej posuniętą ostrożność w interesie moim i swoich kolegów.

Po kolacji dość szybko wyszliśmy na Ciche Wody i dobrze przed zmierzchem stanęliśmy na kotwicy jakąś 1Mm na południe od południowego wejścia do Trzebieży. Panowie myśliwi piorunem ubrali się w myśliwskie stroje, wzięli dubeltówki  i popłynęli w kierunku trzcin swoimi kajakami. Specjalnie ich nie obserwowałem, jedynie o zmierzchu powiesiłem nietoperza na sztagu. Jako, że nie słyszałem żadnych strzałów, to wynik wieczornego polowania nie pozostawiał wątpliwości. Tak też i było! Moi myśliwi z niezbyt radosnymi minami weszli na pokład.

Panowie Rektorzy z plecaka wyciągnęli małe co nieco i po wypiciu paru naparsteczków dla kurażu i za powodzenie polowania o świcie oraz po wypiciu herbaty, którą zaserwowałem, zasnęliśmy na kojkach Nadira. O świcie nie wstawałem, bowiem samodzielność i odpowiedzialność moich aktualnych załogantów nie budziła wątpliwości. Wprawdzie gdzieś po 8-mej słyszałem wystrzały, co znaczyłoby, że polowanie jest skuteczne... Jednak moi myśliwi powrócili około 10-tej z minorowymi minami. Niestety nie upolowali żadnego kaczora i z tej desperacji, aby było co do zjedzenia z dziczyzny, na śniadanie ustrzelili kilka „łysek” (kurki wodne).

Zdziwiłem się niepomiernie, bowiem dotychczas sądziłem, że mięso jest śmierdzące i dlatego się na łyski nie poluje. Okazało się, że to kwestia obróbki cieplnej i dalszego przyrządzenia. Aby nie rozpropagować polowania na łyski, nie napiszę na czym to polega. Panowie doktorzy przygotowali śniadanie z tego „drobiu”, który upolowali. Było całkiem smaczne i do woli. Po zmyciu i sklarowaniu po śniadaniu kambuza podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy na Jez. Dąbie.

Jak się okazało to północna część Wyspy Dębiny jest także ich łowiskiem, zatem poprosili, abym płynął kanałem obok Ziemi Umbriagi (to dla szczecińskich żeglarzy). Przy zachodnim wietrze na tym kanale praktycznie nie ma wiatru więc zrzuciliśmy żagle, zastartowałem silnik i wolniutko płynąłem bliżej prawej strony w kierunku na Dąbie. Moi myśliwi ustawili się z flintami: na dziobie, śródokręciu i rufie.

Pierwszy kaczor wystartował z przybrzeżnych trzcin w kierunku od rufy ku dziobowi. Myśliwi byli zdyscyplinowani i pierwszy strzał padł z rufy, następnie ze śródokręcia i z dziobu. W wyniku tej strzelaniny kaczor zgłupiał, a  robił wspaniałą akrobację przy każdym strzale, zawrócił w kierunku rufy, co spowodowało kolejne odpalenie ze stanowiska na dziobie, śródokręcia i rufie. No i to był koniec polowania, bo kaczor umknął w las po ostatnim akrobatycznym wyczynie.

Ja stojąc za sterem czułem się prawie jak dowódca okrętu liniowego podczas strzelania burtowego. Tak to nasz najstarszy jacht klubowy uczestniczył w polowaniu. Były też inne kaczory w trzcinach, ale po tej palbie rwały w górę poza zasięgiem dubeltówek.

Późnym niedzielnym popołudniem wróciliśmy na przystań, gdzie stanęliśmy na kotwicy przy barce. Po sklarowaniu żagli Panowie Rektorzy nie dali mi nawet dotknąć szmaty,  tylko sami wymyli i wyszorowali jacht wewnątrz i na pokładzie, jak mało która załoga. Do jedynych moich obowiązków należało sklarowanie żagli i takielunku, bo tego zrobić nie umieli. Podziękowałem im solennie, po czym rozstaliśmy się, a ja do dziś zachowuję o nich jak najlepsze wspomnienie. Oczywiście odwiedzać zakaźnego oddziału nie musiałem, bo Pan Rektor PAM-u rzeczywiście nie obdarował mnie żółtaczką.

Izydor  Węcławowicz

 j.s.m od 1961