Moje żeglarskie wspomnienia z JK AZS

Tadeusz Oleśkiewicz  

Moje żeglarskie wspomnienia z JK AZS

   W roku 1955 rozpocząłem studia na Wydziale Elektrycznym Szkoły Inżynierskiej w Szczecinie. Wówczas pierwszy rok studiów rozpoczynał zajęcia we wrześniu. Gdzieś około połowy września na przerwie zjawili się jacyś działacze z AZS-u i po krótkim wstępie, rozdali wszystkim deklaracje wstąpienia do AZS-u, z prośbą o wypełnienie ich na miejscu, po czym po zebraniu wypełnionych deklaracji zniknęli.
   Większość z moich kolegów, wypełniając deklaracje wpisywała chęć wstąpienia do sekcji hokeja na trawie, gdyż w tej dyscyplinie drużyna składająca się w większości ze studentów z Wydziału Elektrycznego, ostatnio odnosiła sukcesy, zdobywając nawet mistrzostwo Polski. Natomiast ja, sam nie wiem czemu, wpisałem chęć wstąpienia do sekcji żeglarskiej AZS. Do dzisiaj nie wiem czemu wpisałem "sekcja żeglarska", dotychczas bowiem nie miałem żadnych kontaktów z żeglarstwem, być może zadziałał tutaj mechanizm oportunistyczny, który we mnie w owym czasie istniał, być może zasugerowałem się spisem sekcji zamieszczonym na odwrocie deklaracji. W każdym razie mimo namowy kolegów, którzy mnie straszyli, że będę musiał malować i skrobać jachty, postanowienia mego nie zmieniłem.
   Gdzieś na początku października, w czasie zajęć, zjawiło się dwóch studentów ze starszego rocznika i zaczęli agitację na rzecz uczestnictwa w propagandowym rejsie żeglarskim po jeziorze Dąbie. Oczywiście zgłosiłem się do nich, a wraz ze mną jeszcze kilku kolegów z naszego roku. Do dziś pamiętam, że tymi którzy prowadzili agitację, to byli koledzy Żurawski zwany "żurkiem", oraz drugi kolega o imieniu Hubert (nazwiska niestety nie pamiętani). Uzgodniliśmy, że w najbliższą sobotę, spotkamy się na końcowym przystanku ósemki, która w owym czasie kończyła swój bieg gdzieś na wysokości Urzędu Pocztowego na ulicy Gdańskiej. Tak więc pewnego sobotniego poranka w 1955 roku, rozpocząłem swój marsz do żeglarstwa, któremu to żeglarstwu pozostałem wierny do dzisiaj.
   Po krótkiej jeździe autobusem, wysiedliśmy zaraz za mostem (tzw. "Bayleyowskim") na Regalicy i wchodząc w ulicę Przestrzenną, zobaczyliśmy w pewnej odległości, idących przed nami dwóch osobników, z których jeden najwyraźniej był kulawy i wspierał się na lasce. Nasi "przewodnicy" wymienili między sobą uwagi, z których zrozumiałem że to chyba "Bodzio" idzie z Jacobsonem. Mnie te nazwiska nic nie mówiły, gdyż oczywiście nie znałem tych kolegów. Po dogonieniu ich i po przywitaniu się, poszliśmy w kierunku przystani żeglarskiej, która znajdowała się w miejscu obecnej przystani L.O.K.
   Na przystani było już kilkunastu studentów, którzy tak jak i my chcieli wziąć udział w rejsie propagandowym, więc zaczęto rozdzielać nas tworząc załogi poszczególnych jachtów. Ponieważ "Bodzio" czyli Bogdan Fijałkowski miał płynąć na Witeziu II, niejako automatycznie zostaliśmy przydzieleni pod jego komendę. Piszę dlatego w liczbie mnogiej, gdyż z naszego roku z Wydziału Elektrycznego, w tym rejsie brali udział: Edmund Prusiński, Adam Mrowieć, ja, oraz prawdopodobnie jeszcze jeden kolega, którego nie pamiętam. Zaczęliśmy więc nosić z pomieszczeń na hali, żagle, liny, oraz wiele innych części takielunku, których nazw ani przeznaczenia, wówczas nie znałem. W pewnym momencie, pojawił się na przystani osobnik z brodą (wówczas noszenie brody, wśród studentów, było ewenementem), był on wyraźnie starszy od reszty, ubrany był w wojskowy angielski "batledres" i nosił okulary. Gdyby nie wesołe spojrzenie zza tych okularów, oraz uśmiech na jego obliczu, można by go wziąć za jakiegoś groźnego komandosa. Podszedł do nas i witając się przedstawił się jako Ludomir Mączka. Tak więc już pierwszego dnia, mojej przygody z żeglarstwem, mogłem poznać tych dwóch znakomitych żeglarzy, jakimi byli Wojtek Jacobson, oraz Ludek Mączka, zwany powszechnie "Ludojadem".
  Po sklarowaniu jachtu, zaokrętowaliśmy się na Witezia II, a następnie po odcumowaniu wypłynęliśmy na jezioro, najpierw na uw Małe Dąbskie a później na Duże Dąbskie. Bogdan Fijałkowski, który dowodził nami, wyjął dziennik jachtowy i zaczął wpisywać nasze nazwiska. Wiele lat później, z pewnym sentymentem przeczytałem w dzienniku jachtowym Witezia, który w międzyczasie zatonął pod Sztokholmem, nasze nazwiska oraz inne dane dotyczące tego mojego pierwszego rejsu.
   Sam rejs przebiegł bez większych wydarzeń, jedynie ja się nieco "zbłaźniłem", kiedy z powodu zapadającego zmierzchu, zostałem wysłany na tzw. "oko" czyli na dziób jachtu i gdy w pobliżu nas pojawił się jacht Swantewid, Bogdan zapytał co tam na oku?. Ja nie wiedząc, że to pytanie jest skierowane do mnie, nic się nie odzywałem pomimo kilkakrotnie powtarzanego wołania. Wreszcie Tomaszewski, który płynął na Swantewidzie, ochrzanił mnie wołając z ciemności ty taki owaki na oku, czemu się nie odzywasz?
   Noc spędziliśmy stojąc na kotwicy, aby rano następnego dnia popłynąć na środek jeziora. Dzień był słoneczny, chociaż dosyć chłodny, wiatr słaby, pomimo to Witeź płynął baksztagiem z prędkością ok. 3 - 4 węzłów. Naprzeciw nas pyrkając silnikiem, płynęła łódź rybacka wracająca z połowu. W pewnym momencie, łódź ta skierowała się w naszym kierunku i otarła się o naszą prawą burtę. O ile zdążyłem zauważyć w łodzi tej, znajdowały się trzy osoby, w tym jedna kobieta. Sterujący tą łodzią osobnik był najwyraźniej pijany, gdyż głośno się śmiał, a w momencie, gdy otarł się o nasz jacht, rzucił nam do kokpitu węgorza, którego miał w swojej łodzi. Bogdan strasznie się zdenerwował, coś tam nawymyślał temu pijanemu rybakowi, który po odbiciu się od naszej burty, dodał gazu i pykając silnikiem odpłynął w kierunku Dąbia, zostawiając nas z otartą burtą, na której wisiały strzępy jego farby w kolorze zielonym.
   Mnie to całe zdarzenie wówczas raczej śmieszyło, chociaż dzisiaj mam świadomość, że mogło to się zakończyć groźnie, gdyby ten pijany sternik uderzył prostopadle w naszą burtę.
   Po jakimś czasie, gdy już znajdowaliśmy się na środku jeziora, spostrzegłem doganiający nas jacht, który płynął ze znacznie większą od nas prędkością. Gdy zrównał się z nami, okazało się, że to Wojtek Jacobson z jeszcze jednym załogantem płynął na jachcie klasy Star. Pierwszy raz widziałem tak szybki jacht, a Wojtek jakby chcąc się popisać przed nami, opłynął nas dookoła z taką łatwością, jak gdyby sterował motorówką.
   W następnym roku, Jacobson został Akademickim Mistrzem Polski w klasie Star, więc górował nad nami swoją wiedzą i doświadczeniem żeglarskim, co najmniej o kilka klas. Nasz rejs propagandowy zakończył się, już bez żadnych dalszych przygód, w niedzielę wieczorem, na ówczesnej przystani AZS, która mieściła się na terenie obecnej stoczni jachtowej. Mnie bardzo się podobało to wszystko, co było związane z pływaniem na jachcie, możliwość sterowania taką stosunkowo dużą jednostką, jaką był wówczas Witeź, komendy żeglarskie, nazwy żagli i takielunku, w ogóle uległem jakiejś fascynacji.
   Dlatego też, w następną sobotę, już samodzielnie, znając drogę, zjawiłem się na przystani. Trafiłem akurat na niezły rozgardiasz, wszyscy w pośpiechu biegiem nosili wyposażenie na Witezia i nikt nie zwracał uwagi na jakiegoś "neofitę", który się przyglądał temu wszystkiemu stojąc z boku.
   W pewnym momencie podszedł do mnie Wojtek Jacobson i jakby się tłumacząc, wyjaśnił mi, że dzisiaj są Jesienne Regaty i dlatego nie mogę z nimi popłynąć, gdyż jako niewyszkolony żeglarz, tylko bym im przeszkadzał. Oczywiście zrozumiałem tą sytuację, natomiast Wojtek jak gdyby chcąc mnie pocieszyć, powiedział żebym przyszedł w następną sobotę, bo będziemy się przenosić na przystań zimową.
   Tak więc w następną sobotę, była to już chyba połowa listopada, zjawiłem się ponownie na przystani, gdzie byli prawie wszyscy żeglarze z AZS-u i zaczęliśmy przenosić całość wyposażenia wszystkich jachtów. Nie sądziłem, że tego całego sprzętu będzie tak dużo, jednak wszystko się jakoś dało upchnąć na jachtach i po sformowaniu holu ruszyliśmy przez zatokę w kierunku Regalicy. Początkowo płynąłem na Słonce, która była mały jachtem mieczowym, następnie po dopłynięciu do mostu na Regalicy, wysiadłem z tej łódki i z góry z mostu, wraz z innymi kolegami mieliśmy wyciągać maszty, aby następnie po ułożeniu ich wzdłuż jachtu przywiązać je do pokładu. Z małymi łódkami poradziliśmy sobie bez problemów, natomiast wyciągnięcie masztu z dużego jachtu, wymagało zamontowania wielokrążka na poręczy mostu, który to most był konstrukcji metalowej i znajdował się znacznie niżej niż obecnie Most Cłowy.
   Na "pierwszy ogień" wzięto jacht o nazwie Przodownik, obecny Nadir, którego maszt po obwiązaniu linami zaczęliśmy wyciągać do góry. Pomimo ciągnięcia z całej siły, maszt ani drgnął, natomiast jacht zaczął się wynurzać z wody i wyglądało na to, że szybciej wyciągniemy jacht z wody niż maszt z jachtu.
W dodatku poręcz mostu zaczęła się niebezpiecznie wyginać, a sam most wpadał w jakieś drgania czy wibracje. Ziomek Ostrowski, który dowodził tym wyciąganiem masztów, po zejściu pod pokład stwierdził, że "pięta" masztu popękała, a ponieważ i tak Przodownik miał mieć planowo wymieniany maszt, podjął decyzję i przy pomocy piły, razem z jeszcze jednym kolegą, po prostu ucięli maszt tuż nad nadbudówką.
   Przyglądałem się temu wszystkiemu ze zdziwieniem, gdyż sądziłem, że z każdym jachtem będzie to samo, dlatego też jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy w następnych jachtach maszty dawały się wyciągnąć bez trudu. Po wyciągnięciu z pozostałych jachtów masztów, sformowano konwój na dwóch holach i rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę w górę rzeki. Ponieważ ja jako "wolny strzelec" nie miałem żadnego przydziału do jachtu, wobec tego wsiadłem na jacht o nazwie Kania, który holował za sobą kilka jachtów. Początkowo pomagałem kolegom w klarowaniu sprzętu złożonego na pokładzie, a następnie usiadłem przy sterze i uczyłem się sterować, co zresztą przychodziło mi dość łatwo.
   W międzyczasie zaczęło się ściemniać, a po jakimś czasie zapadła noc. Mnie to wszystko fascynowało, po raz pierwszy samodzielnie siedziałem za sterem, reszta kolegów schowała się pod pokładem, dookoła panowały ciemności i pomimo dokuczliwego zimna czułem się szczęśliwy. Po jakimś czasie, ktoś wyjrzał z kabiny rozejrzał się dookoła i stwierdził, że już niedługo będziemy skręcać w kanał łączący Regalicę z Odrą. Za tym kolegą wyjrzała któraś z dziewczyn i widząc mnie trzęsącego się z zimna, podała mi jakiś dres. Byłem jej za to wdzięczny, gdyż nie przewidziałem, że wszystko to będzie trwało tak długo i byłem ubrany zbyt cienko. Następnie po przepłynięciu pod mostem w Podjuchach, skręciliśmy w prawo wpływając w kanał łączący obie rzeki, aby następnie po dopłynięciu do Odry, znów skręcić w prawo i po kilkuset metrach dopłynęliśmy do jakiejś kępy drzew na środku Odry. Było ciemno "choć oko wykol" i na mnie znajdującemu się tutaj po raz pierwszy, robiło to niesamowite wrażenie.
   Zgaszono silnik na jachcie i w zapadłej ciszy z pozostałych jachtów zaczęli wychodzić na pokład pozostali uczestnicy tej eskapady. Na naszym jachcie ktoś poświecił latarką w kierunku owej kępy drzew i wówczas okazało się, że jest tam jakieś nabrzeże, do którego podeszliśmy bez silnika z rozpędu, aby następnie po przycumowaniu jachtu wysiąść na brzeg. Płynące za nami pozostałe jachty również zacumowały i koledzy zaczęli wołać jakiegoś pana Jankowskiego.
   Po pewnym czasie gdzieś w pomieszczeniu w głębi budynku zapaliło się jakieś światełko i wyszedł starszy człowiek z lampą naftową w ręku. Kolega Ostrowski "Ziomek" przekazał mu krótko, że przyprowadziliśmy jachty na wyspę, a teraz idziemy do domu, gdyż jest już późno (rzeczywiście było już po północy). Część z kolegów, którzy z nami przypłynęli wsiadła na łódkę i gdzieś zniknęła w ciemnościach, ja natomiast z obawy, że w ciemnościach i w nieznanym terenie mogę zabłądzić, starałem się trzymać blisko Ziomka. Jankowski, który jak wówczas się domyślałem opiekował się przystanią na wyspie, zaproponował Ziomkowi, że podwiezie nas motorówką (była to łódka o kadłubie blaszanym z przyczepnym silnikiem) do Dworca. Tak, więc po zabezpieczeniu przyholowanych jachtów, wsiedliśmy do tej łódki i popłynęliśmy wzdłuż Odry w kierunku miasta.
   Za sterem siedział Ziomek i już niedaleko Dworca, kiedy przepływaliśmy między zacumowanymi tam barkami, łódź nagle zwolniła i pomimo pracującego na pełnych obrotach silnika niemal zatrzymała się, aby w następnej sekundzie ruszyć gwałtownie do przodu. Prawdopodobnie powodem takiego zachowania się łodzi, mogła być stalowa lina - cuma jednej z barek, która luźno zwisała pod wodą, o którą zaczepił silnik naszej motorówki. Szczęściem dla nas śruba od silnika doczepnego była chroniona tzw. ostrogą i to o nią zaczepiła się ta lina, aby po naciągnięciu jej, spowodować "przeskoczenie" naszej łodzi na drugą stronę. Dobrze, że stojąc w tej łódce trzymaliśmy się jeden drugiego, gdyż inaczej powpadalibyśmy do wody.
   Po przybiciu do brzegu pod Dworcem, słyszałem jak Ziomek mówił do Jankowskiego, że może go odwieźć powrotem na wyspę, widocznie obawiał się żeby ten płynąc z powrotem nie nadział się na tą linę. Jednak Jankowski zapewnił go ze da sobie radę, wobec czego rozeszliśmy się do swoich domów. Kiedy dotarłem wreszcie do domu, a było to już około godziny drugiej nad ranem, moja Mama była pewna, że już się utopiłem i z radości że widzi mnie żywego aż się popłakała.

Tadeusz Oleśkiewicz
jachtowy sternik morski
w JK AZS od 1955 r.