Jerzy Jósewicz

ŻEGLARSKIE WSPOMNIENIA: MÓJ  REJS DO ŻEGLARSTWA

W odróżnieniu od wspomnień z różnych rejsów szanownych kolegów, postanowiłem opisać moją drogę do żeglarstwa. Pierwszy raz zobaczyłem z bliska jacht morski w czasie wakacji we Władysławowie w 1939 roku. Dotychczas z pływających jednostek znałem jedynie kajaki i sportowe łodzie wiosłowe. Wreszcie mogłem obejrzeć jacht żaglowy o pięknym, drewnianym, wysmukłym kadłubie. Posiadał bardzo wysoki maszt z masą stalowych lin oraz - jak mi się wydawało - z korytem na rufie, na nogi siedzących żeglarzy. Jacht był całkowicie zamknięty, robił wrażenie szczelnej, niezatapialnej puszki, a wodę, która dostanie się do „koryta" można wyczerpać wiadrami. Tak to sobie - wówczas 10-letni chłopiec - wyobrażałem...
...Jak wyglądał jacht pod linią wodną zobaczyłem w 1946 roku na Wałach Chrobrego. W tym czasie cały port zajęty był przez władze radzieckie i wykorzystywany do ekspedycji „trofiejnego" mienia. Do wywozu tak ogromnej ilości zagrabionego majątku nabrzeża portowe były za małe. Ogrodzono więc część Wałów Chrobrego, gdzie na wysokość kilku metrów poukładane były skrzynie. Tam między innymi zobaczyłem 21 sztuk jachtów morskich, leżących na burtach, w jednym szeregu. Pojąłem wówczas, jak skonstruowana jest podwodna część jachtu.
Lata 1945-46 były czasem, w którym powstawało życie różnych instytucji i organizacji. Byłem wówczas uczniem gimnazjum „u Szczerskiej", a później tzw. „dwójki" na Henryka Pobożnego. Zapisałem się do harcerskiej drużyny wodnej - czarnej 7-ki. Okazało się, niestety, że drużyna tylko z nazwy jest wodna, bowiem nie posiada żadnego sprzętu pływającego. Uświadomiliśmy sobie, że jak sami nie zorganizujemy łódek, to nikt nam ich nie podaruje. Najpierw zdobyliśmy stary, drewniany kajak klepkowy, cały popękany. Naprawa praktycznie okazała się niemożliwa. Następnie przywieźliśmy na dużym, ręcznym wózku łódź rybacką, też w opłakanym stanie. I w tym przypadku również nie podjęliśmy remontu.
Jesienią 1946 roku Komenda Hufca Zachodniopomorskiego zorganizowała teoretyczny kurs żeglarski, na którym jedynym instruktorem był p. Bohdanowicz. Żaden z uczestników kursu na oczy nie widział z bliska jachtu pod żaglami. Manewry żeglarskie wykonywaliśmy kredą na tablicy, nie bardzo zdając sobie sprawę, jak operuje się żaglami. Poznaliśmy jednak ogólną budowę jachtu, węzły i meteorologię. Na kursie tym obiecano, że Komenda Hufca wiosną przydzieli nam jachty. Nadeszła wiosna i rzeczywiście otrzymaliśmy wiadomość, że mamy zgłosić się na przystani na Golęcinie (obecnie SUMowskiej) po obiecane łódki. Czarna 5-tka, podobnie jak nasza drużyna międzyszkolna, z Kraszewskim, Michalskim i Cy-chem otrzymała jolę kabinową o długości ok. 7,5 m (nazwali ją „Przygoda") w bardzo dobrym stanie. Natomiast nasza czarna 7-ka dostała kadłub łodzi o długości 6 m, bez kabiny, z popękanymi wszystkimi żebrami. Kadłub miał przypuszczalnie ponad 20 lat i praktycznie nadawał się na opał. Pan Bohdanowicz poradził nam, byśmy dno zalali smolą i w ten sposób doprowadzili go do pływalności. My jednak mieliśmy dużo większe ambicje; zabraliśmy się do solidnej, systematycznej naprawy. By cokolwiek więcej wiedzieć o budowie jachtów, zaczęliśmy studiować wypożyczoną (w 1947 r.!) w Bibliotece Wojewódzkiej „Wiedzę żeglarską" J. Kuczyńskiego. To była nasza encyklopedia wiadomości z tej dziedziny. Remont rozpoczęliśmy od pozyskania odcinków żeber i nitów ze zniszczonych kadłubów innych jednostek...
...Musieliśmy zdobyć fundusze na deski, pokost, lakier i biel cynkową. Z pomocą przyszedł ojciec naszego kolegi Janusza Kędzierskiego. Na strychu kamienicy, w której mieszkał Janusz znajdowało się kilkaset poniemieckich butelek. Ojciec Janusza użyczył nam samochodu, którym przewieźliśmy butelki do skupu. Tak uzyskaliśmy niezbędne fundusze na dalsze prace remontowe...
Musieliśmy nauczyć się (z Kuczyńskiego) szplajsowania stalówek. Olinowanie ruchome przynieśliśmy z domów. Pracowaliśmy przy łódce od wczesnej wiosny. Szybko zbliżały się wakacje. Należało poświęcić trochę czasu na naukę, ale jednocześnie trzeba było finiszować z remontem żaglówki, gdyż miała brać udział w obozie harcersko-żeglarskim w Dziwnowie; taki był warunek otrzymania łódki. Do szkoły chodziliśmy z olbrzymimi teczkami wyładowanymi narzędziami i tylko z niezbędnymi zeszytami. W tym czasie nie mogliśmy pochwalić się nadzwyczajnymi osiągnięciami jako uczniowie, ale cała grupa uzyskała promocje. Koledzy z 5-ki mieli duży, dwumasztowy kajak żaglowy. Pożyczyliśmy go któregoś dnia i wypłynęliśmy - ja i Zbyszek Gerlach. Szczęśliwie wiaterek był słaby. Popłynęliśmy w górę Odry do Orlego Przesmyku i dalej na jezioro Dąbskie: mieliśmy zamiar powrócić przez Swante. Bez zastanowienia wypłynęliśmy na środek jeziora. Niestety, niebo błyskawicznie się zachmurzyło i dmuchnął silny wiatr. Pierwszy podmuch wytrzymaliśmy, ale następny już nas wyłożył. Zbyszek tak nieszczęśliwie wpadł do wody, że się potężnie zachłysnął. Na mój okrzyk, by trzymał się kajaka stwierdził: wła... wła wła...śnie się trzy...trzymam. Po chwili jednak wszystko było w porządku: wyciągnęliśmy maszty z żaglami, odwróciliśmy kajak i pozbieraliśmy pływające wokoło przedmioty. Nie było szansy wylania wody z łódki, gdyż na jeziorze zrobiła się spora fala. Stwierdziwszy, że do zachodniego brzegu jest zdecydowanie bliżej, w tym kierunku poholowaliśmy kajak. Szczęście, że był z grubych desek i posiadał dużą pływalność. Mogliśmy przytrzymywać się go i odpoczywać po drodze. W międzyczasie znowu zrobiła się ładna pogoda. Na brzegu wysuszyliśmy ubranie i udaliśmy się w drogę powrotną na wiosłach; po przebytej przygodzie nie stawialiśmy już żagli Odnaleźliśmy kanał Swante i nim powróciliśmy na Odrę i do przystani. Pierwsze pytanie po powrocie brzmiało: leżeliście? Tak zakończyła się nasza pierwsza przygoda żeglarska.

„Pogoń" - bo tak nazwaliśmy naszą żaglówkę - była prawie gotowa... Nastał wreszcie dzień „zero". Na przystań przyniosłem wyrwaną z atlasu mapę województwa Szczecińskiego. Mapa wzbudziła tak duże zainteresowanie kolegów, że - niestety - „wyparowała". Nasza wyprawa do Dziwnowa była więc jak odkrywanie nowych lądów przez średniowiecznych żeglarzy. Nie dość, że nie umieliśmy żeglować, to jeszcze mieliśmy jedynie ogólne pojęcie gdzie znajduje się cel naszej podróży. Do Dziwnowa płynęliśmy w składzie: Zbyszek Gerlach, Gacparski i ja. Z Komendy hufca wzięliśmy 10 kg chleba i 5 kg solonej słoniny dla obozu. Koło południa postawiliśmy żagle, ale, że wiatr był słabszy niż w dniu poprzednim po rzuceniu cum nasza „Pogoń" zaczęła posłusznie żeglować. Mieliśmy wiatr zachodni, co pozwoliło płynąć bez halsowania. Z mapy pamiętaliśmy że Odra płynie dwoma nurtami, które miejscami łączą się w jeden, aż do Małego Zalewu (Roztoki Odrzańskiej), z którego wychodzi się na Duży Zalew.
Po jakimś czasie, gdy byliśmy - jak nam się wydawało - na takim łączniku, zaczęło wiać trochę mocniej. Zaczęliśmy trenować refowanie żagli i jakoś to wyszło. W tym czasie dogoniła nas jola "Warszawa". Zapytali, czy mamy koło ratunkowe lub kapok? Na naszą przeczącą odpowiedź cisnęli do wody kapok i odpłynęli. Zaczęliśmy od przypomnienia sobie teoretycznych manewrów „człowiek za burtą" i po jakimś czasie kapok został podniesiony z wody. Manewry zajęły nam sporo czasu i zrobił się wieczór. Trzeba było pomyśleć o noclegu. Wybraliśmy prawy brzeg w trzcinach, przy poszerzeniu Odry. Zrobiliśmy wystawną kolację z kanapek zabranych z domu i transportowanego chleba ze słoniną. Czasy były niebezpieczne, więc ustaliliśmy wachty, pilnując naszego dobytku uzbrojeni w francuski bagnet zamocowany do 2-metrowego kija. Rano śniadanie już tylko z chleba ze słoniną. Wypchnęliśmy jacht na wodę, postawiliśmy żagle i skierowaliśmy się w kierunku Małego Zalewu, widocznego za ostatnia wysepką międzyodrza. Przeciwległy brzeg był dość dobrze widoczny (kilka kilometrów), więc postanowiliśmy zaryzykować i zamiast płynąc wzdłuż brzegu popłynąć na wprost. Dodatkowo zachęcał do tego słaby wiatr.
Po mniej więcej dwu godzinach żeglugi (żaden z nas nie miał zegarka) stwierdziliśmy, że brzeg na kursie wcale specjalnie się nie przybliżył, natomiast prawie niewidoczne stały się brzegi prawy i lewy. Zrobiło się nam trochę gorąco, bowiem zaczęliśmy podejrzewać, że jesteśmy na środku Dużego Zalewu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że widoczność na wodzie jest o wiele lepsza niż na lądzie. Nie pozostało nam nic innego, jak dalej płynąć w obranym kierunku. Podświadomie czuliśmy, że odpadnięcie w kierunku niewidocznego, prawego brzegu - ze względu na wiatr od rufy -może być niebezpieczne. Po dopłynięciu okazało się, że jest to bardzo wysoki brzeg. Pierwsza rzeczą, jaką musieliśmy ustalić, to dowiedzieć się, gdzie znajduje się Wolin, a - przede wszystkim - gdzie jesteśmy. Postanowiliśmy zasięgnąć języka w najbliższej miejscowości. Wdrapałem się ze Zbyszkiem na górę. Była tam wioska. W pierwszej zagrodzie zobaczyliśmy na podwórku kobietę. Zapytana o nazwę miejscowości odpowiedziała po niemiecku - nie rozumiem. Zrobiło się nam gorąco; wyglądało na to, że wylądowaliśmy za granicą, w Niemczech (faktycznie był to Lubin, ale o tym wówczas nie wiedzieliśmy). W tył zwrot, biegiem do łodzi. Po odbiciu od brzegu obraliśmy kurs na wschód. Po niedługim czasie zobaczyliśmy łódź rybacką. Załoga poinformowała nas - na szczęście po polsku - jak płynąć na Wolin. Okazało się, że obrany przez nas kurs był generalnie słuszny. Teraz nie byliśmy ryzykantami i płynęliśmy grzecznie wzdłuż brzegu - najpierw na wchód, a później na południe. Wieczór się zbliżał, a nic nie wskazywało, że Dziwna jest już niedaleko. Postanowiliśmy ponownie przenocować. Kierunek wiatru dokładnie na brzeg wskazywał, że będziemy mieli kłopoty z rannym odbiciem.
Brzeg to była płaska, trawiasta łąka. Niestety, nie było upraw ziemniaków, które moglibyśmy nakopać i ugotować na obiad. Postanowiliśmy przygotować posiłek z jedynych posiadanych produktów; ugotowaliśmy więc pokruszony chleb i słoninę. „Zupa" miała kolor ciemnobury z pływającymi białymi plastrami słoniny w grubej warstwie tłuszczu. Zachęcająco nie wyglądała, a smakowała jeszcze gorzej. Skończyło się na tym, że jedynie Zbyszek był w stanie zjeść tego ze trzy łyżki. Znowu obeszliśmy się chlebem i słoniną w wersji „na zimno". Gdy wiatr wieczorem nieco ucichł, usłyszeliśmy głosy pobliskiego miasta. Byliśmy więc na pewno na dobrej drodze do celu. W nocy znowu pełniliśmy wachty. Rano, niestety, wiatr nie zmienił kierunku i wiał na brzeg. Po lekkim, typowym dla nas śniadanku, trzeba było odbić. Zbyszek był „najdłuższy" z nas więc wypchnął łódkę, a pozostała dwójka stawiała żagle. Po niedługim czasie zobaczyliśmy wreszcie Dziwne. Po wpłynięciu na nią poczuliśmy się jak ludzie, którzy złapali Pana Boga za nogi. Brzeg był blisko i to z obydwu stron! Nasza radość trwała krótko. Okazało się, że koryto rzeki przegradza gęsty szpaler pali pod prowizoryczny most na wyspę Wolin. Zobaczyliśmy jednak, że po wschodniej stronie jest kamienny, łukowy mostek, pod którym postanowiliśmy się przestawić.
Złożenie masztu nie przedstawiało żadnego problemu; fałami podtrzymaliśmy go z mostu. Przepłynęliśmy na jedynym wiośle i desce aż poza most kolejowy, za którym postawiliśmy maszt. Droga do Dziwnowa stała otworem. Pogoda, podobnie jak w dniach poprzednich, była piękna. Ukazał się wreszcie Kamień i Zalew Kamieński. W dali, na końcu zalewu, widać było Dziwnów. Teraz najważniejszą sprawą było znalezienie ujścia Dziwny. Morza niestety nie było widać. Obranie kursu na zachód skończyło się - z uwagi na płyciznę - wyskakiwaniem miecza ze skrzynki. Pozostało obrać kurs prosto na Dziwnów (na północ), gdzie sprawa się wyjaśni. Po podpłynięciu bliżej Dziwnowa zobaczyliśmy z daleka, po lewej stronie, jakąś budowlę. Okazało się, że mamy - niestety - następny most do sforsowania. Składanie masztu poszło bardzo sprawnie. Płynąc dalej Dziwną ujrzeliśmy wreszcie morze, ale obozu harcerskiego nad brzegiem nie było. Dopiero przy ujściu rzeki ukazał się górujący nad drzewami maszt z flagą. Byliśmy na miejscu, po swoim pierwszym żeglarskim rejsie. Obóz przyjął nas jak bohaterów, bowiem z całej flotylli żaglówek przypłynęliśmy jako pierwsi. Po dniu bądź dwóch przypłynęła reszta: „Przygoda", „Warszawa", i „Olimpijka". Obóz harcersko-żeglarski zaczął odpowiadać swojej nazwie. Niestety, w całym obozie - łącznie z kadrą - nie było żadnego żeglarza z jakimkolwiek doświadczeniem. Kierownictwo obozu uznało, że może pełnić rolę instruktora żeglarstwa. Od nich dowiedzieliśmy się - m.in. - jak się robi zwrot przez rufę. Według znanego obecnie kapitana jachtowego, zwrot przez rufę wykonywało się następująco: odpadnięcie od pełnego baksztagu, wypuszczenie grota do want, następnie dość zdecydowanie kładło się ster poza fordewind. Trzeba było trochę odczekać. Bom grota przelatywał z potwornym łoskotem nas drugi hals. Wtedy trzeba było szybko skontrować sterem, by jacht bardziej nie wyostrzał. Na koniec należało stwierdzić, że zwrot się udał. Bozia nas wszystkich strzegła, że nie było jakiegoś nieszczęścia wśród tak wspaniale wyszkolonych żeglarzy. Mogę dodać, że komenda obozu wybrała się morzem na „Przygodzie" do Międzyzdrojów po prowiant. Szczęśliwie wrócili następnego dnia
Na obozie nabraliśmy jednak trochę opływania, łącznie z opanowaniem owego niezwykłego zwrotu przez rufę. Po skończeniu obozu musieliśmy - zgodnie z umową - odstawić łódki na ogólnopolski kurs żeglarski w Trzebieży. Popłynęliśmy całą flotyllą znaną nam już trasą na Zalew. Nasza łódka płynęła na czele w kierunku, który wskazywali nam inni żeglarze. Wszystko było dobrze do czasu, kiedy zaczęło mocniej wiać i zrobiły się fale. Po chwili towarzyszące nam jachty zniknęły z pola widzenia. My, niestety, nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie znajduje się Trzebież, płynęliśmy więc w poprzednio obranym kierunku na zarefowanych żaglach. Mimo silnego wiatru wszystko szło w miarę normalnie do czasu, kiedy usłyszeliśmy trzask i z foka zaczęły lecieć strzępy płótna. Zrzuciliśmy resztki foka, płynąc na zarefowanym grocie. Po jakimś czasie nastąpił silniejszy trzask, łomot gafla, a bom wylądował na nadbudówce. Okazało się, że grot został rozdarty dokładnie na wysokości gardy gafla. Zrzuciliśmy jego resztki. Zatem nie mieliśmy również grota. Zrobiło się nam trochę głupio, bo co robić na środku Zalewu bez żagli? Zamocowaliśmy bom na zrobionym przez nas koziołku, postawiliśmy gafel, a resztki żagla trzymał - jako sztorman - Leszek Mazur. Okazało się, że można na tym szczątkowym ożaglowaniu płynąć całkiem nieźle.
Wysztrandowaliśmy na plaży w Trzebieży, nie chcąc wpływać do portu bez pełnej zdolności manewrowej. Odnaleźliśmy przystań, pożyczyliśmy od kogoś foka i na nim zawinęliśmy do celu. Część harcerzy - w tym my - pozostała na kursie żeglarskim w Trzebieży. Pierwszych kilka dni szkoliliśmy się na innych jachtach. Z chwilą, gdy nasze żagle zostały naprawione w trzebieskiej żaglowni, instruktor postanowił, że teraz szkolimy się na „Pogoni". Wypłynęliśmy na Ciche Wody - wiała mniej więcej czwórka. Woda zaczęła szorować po pokładzie, a nok bomu bardzo efektownie rozpryskiwał wodę. Instruktor stwierdził, że przyjechał szkolić żeglarzy, a nie kąpać się w Zalewie. Było to pierwsze i ostatnie pływanie z nim na „Pogoni". Dopiero później, gdy wykonaliśmy pomiary żagli, okazało się, że ich powierzchnia wynosi 21 m2, podczas gdy wymiary kadłuba odpowiadają 15 m2 omedze. Tylko burty „Pogoń" miała nieco wyższe. Na takiej żaglówce stawialiśmy pierwsze kroki ku prawdziwemu żeglarstwu.

 Jerzy Jósewicz


Jerzy Jósewicz  

- w żeglarstwie szczecińskim od najwcześniejszych, pionierskich lat: początkowo w harcerstwie. Po rozwiązaniu harcerstwa w 1949 r., przechodzi do żeglarstwa akademickiego